Uncategorized

Kulisy podróży do grobu św. Antoniego w Padwie

Wyczekiwany czas razem, z dala od zmagań zawodowych i niekończących się spraw do załatwienia. Przepiękne krajobrazy, majestatyczne góry, lazurowe jezioro i bujna śródziemnomorska roślinność. Wzruszająca modlitwa naszego synka przed grobem tego, dzięki któremu z nami jest. A w tle choroba, awaria w pracy, wgniecenia na karoserii i 100% deszczu w regionie…. Czyli kulisy naszego wyjazdu do Włoch 😉

O nasz pobyt w Padwie modliliśmy się bardzo długo i kilkukrotnie podejmowaliśmy próby jego organizacji. Ciągle jednak brakowało „zielonego światła” z góry… Wyczekiwany moment przyszedł wreszcie pod koniec września. Zacznijmy tę historię od początku…

W 2019 roku, klęcząc przed grobem św. Antoniego w Padwie, prosimy o łaskę rodzicielstwa. Składamy świętemu pewną obietnicę: „Jeśli uprosisz nam synka, usta nam się nie zamkną. Będziemy mówić o tym, co nam uczyniłeś, komu się tylko da i przyjedziemy Ci podziękować, gdy Antoś będzie miał rok”.

Jest grudzień 2020 roku. Mija dzień 1. urodzin Antosia. Od tego czasu podejmujemy starania o wypełnienie obietnicy… a tu pandemia, choroba i nagromadzenie zleceń w pracy, które uniemożliwia snucie planów o beztroskim urlopie itd. W wakacje pojawia się realna szansa wyjazdu z przyjaciółmi, ale im bardziej staramy się zorganizować to w formie pielgrzymki samochodowej, tym mocniej odczuwamy, że nie ma w nas na to pokoju. Odpuszczamy. Pod koniec sierpnia coś jednak inspiruje nas na nowo. Prosimy świętego o jego prowadzenie, jeśli ten nowy termin jest jego rzeczywistym zaproszeniem. I wtedy wszystko zaczyna się układać…

Na tydzień przed wylotem przychodzi jednak nowa seria trudności: na początek właściciele domku w północnych Włoszech odwołują naszą rezerwacją. Ponownie zawierzamy to świętemu i natychmiast pojawia się w nas jedna myśl pełna pokoju: „Zaufajcie”. Następnego dnia w wyniku poszukiwań nowego miejsca noclegowego znajdujemy coś w dużo korzystniejszej cenie na przedmieściach Werony. Finalizujemy rezerwację… i okazuje się, że nasz nowy domek mieści się przy ul. św. Antoniego 😊. Uśmiechamy się do siebie i umacniamy w przekonaniu, że on sam to wszystko prowadzi.

Wieczór przynosi jednak kolejną trudność: Antoś choruje, katar zatokowy uniemożliwia mu spokojny sen, a nas zmusza do całonocnego czuwania przy budzącym się co chwilę dziecku. I znowu to samo: „Zaufajcie”. Przypominamy sobie, że kilku osobom obiecaliśmy modlitwę w ich intencjach przed grobem Antoniego. Zaczynamy odczuwać, że to „niesienie innych” to nie są tylko słowa. Tak jakby ten czas przed wyjazdem również stanowił formę modlitwy za nich. Antoś choruje do ostatnich godzin przed startem, ale jego stan zdrowia na szczęście się poprawia. Za to wieczorem przed dniem wylotu Zbyszek z pospiechem jedzie na miejsce niespodziewanej awarii w pracy i zamiast się pakować, musi poświęcić parę godzin na usunięcie usterki. Szalony czas!

W końcu jesteśmy! Późnym wieczorem wynajmujemy samochód i zmierzamy na nasze miejsce noclegowe pod Weroną. Następnego dnia planujemy ruszyć do Padwy i podziękować Antoniemu za dar życia naszego synka. Zaplanowaliśmy tam udział we Mszy św., aby całe wydarzenie miało dla nas jak najbardziej uroczysty charakter, tymczasem… od rana wszystko idzie nie tak. Antoś śpi niespokojnie w nowym miejscu, a my – wyczerpani nocą – próbujemy dospać ile się da nad ranem😉 Potem inhalacje, pakowanie i zbieranie się do wyjścia. Niemożliwe, już 12.00! Strasznie rozjeżdża nam się ten poranek. A jeszcze pogoda na wskroś deszczowa. Pierwszy raz widzimy, jak w aplikacji wyświetla się komunikat o 100% deszczu w regionie! Jeżeli teraz ruszymy do Padwy, to jesteśmy tam w porze obiadowej i nie mamy perspektyw ani na Mszę, ani na spokojny spacer…

Jedziemy zatem do sąsiedniego miasta – Wenecji. Na popływanie po kanale powinniśmy mieć ok. dwóch godzin, a potem powrót do Padwy, oczywiście z ogromnym zapasem czasowym – tak na wszelki wypadek. W Wenecji mocne zaskoczenie – krążymy przez godzinę, szukając wolnego miejsca parkingowego. W końcu udajemy się na nieco odleglejszy parking i maszerujemy w kierunku Canal Grande znacznie dłużej niż zakładaliśmy (niestety w coraz większym deszczu). Nie ma już szans na spokojny rejs gondolą. Po krótkim spacerze wracamy na parking przemoczeni do suchej nitki. Na szczęście według nawigacji potrzebujemy tylko pół godziny na dojazd do bazyliki w Padwie.

Zaraz, zaraz, jak to? Teraz wyświetla się zupełnie inny czas? Okazuje się, że na trasie był wypadek. Zbyszek pośpiesznie znajduje najszybszy z możliwych objazdów. Powinniśmy być na miejscu chwilę przed Mszą. A tu kolejna nieprzewidziana sytuacja: przymusowy postój i czyszczenie auta, którego wnętrze w ciągu jednej chwili pokryło się niestrawionymi resztkami ostatniego dziecięcego obiadku… Pozbywamy się złudzeń, że cokolwiek tego dnia może być jeszcze według naszych planów

Nie dziwi nas już kolejna niemiła niespodzianka – ponowie problemy z miejscem parkingowym, tym razem w samej Padwie. Gdy przekraczamy próg bazyliki… wychodzą z niej ostatnie osoby, uczestniczące w wieczornej Mszy. Nie zdążyliśmy nawet na błogosławieństwo…. Dobrze, że bez problemu udaje nam się podejść do grobu i spokojnie pomodlić. Spoglądając na figurę świętego, zaczynam płakać, odczuwając dogłębnie moją małość i bezradność tego dnia. Nie rozumiem, dlaczego tak wyszło. Wydaje się, że robiliśmy wszystko, co było możliwe, aby ten dzień wyglądał inaczej.

Nagle ze skupienia na sobie wyrywa mnie Antoś. Przechodzi pod barierką i skutecznie umyka wyciągniętym w jego kierunku dłoniom rodziców. Gdy podejmujemy próbę dogonienia go, okazuje się, że synek klęka tuż przed samym grobem i zaczyna się modlić! Tak jakby chciał nam przekazać: „To mój patron, mogę być tak blisko niego, jak chcę”. Widząc taką gorliwość u niespełna dwuletniego dziecka spoglądamy po sobie i doznajemy ogromnego wzruszenia. Nasz synek tym prostym aktem przypomina nam o cudzie, który dokonał się dla nas właśnie w tym miejscu.  Zapominamy o trudnościach dzisiejszego dnia. Przepełnia nas już tylko wdzięczność i skrucha.

Po wszystkim przychodzi mocna refleksja. Owszem, wybraliśmy dziś spotkanie z Bogiem, ale zostawiliśmy je na sam koniec dnia. Chcieliśmy za dużo. Za dużo zwiedzić, przeżyć, doświadczyć, a potrzeba było „mało, albo tylko jednego”… Zobaczyliśmy też, że nasze ostatnie miesiące wyglądały bardzo podobnie. Tak jakby ktoś nam to teraz konkretnie pokazywał i zapraszał do wprowadzenia pewnych zmian na stałe.

Następnego dnia po zapowiedziach pogodowych spodziewaliśmy się pięknego włoskiego słońca z temperaturami prawie jak w samym środku naszego kontynentalnego lata. Tymczasem wita nas zachmurzone od wschodu do zachodu niebo. Po szybkim śniadaniu planujemy ruszyć w kierunku jeziora Garda, gdy nagle… na wypożyczonym aucie ukazuje się nam długa, wyraziście lśniąca pod obdartym lakierem… rysa! Przyglądamy się baczniej – jest i wgniecenie. Poniżej kolejne. Nie mieliśmy żadnego wypadku. Czyżby ktoś zarysował nas na parkingu? Zgrozę potęguje wspomnienie rozmowy z pracownikiem wypożyczalni, który, wręczając nam klucze do auta, uparcie twierdził, że nie posiadamy pełnego ubezpieczenia, chociaż byliśmy przekonani, że je wcześniej opłaciliśmy. Nie dowierzamy w to, co się dzieje. Przecież wyciągnęliśmy wnioski z wczorajszego dnia. Czyżby i dzisiejszy zapowiadał się podobnie?

Zbyszek rusza, a ja przez zaciśnięte zęby zaczynam na głos odmawiać modlitwę: „Panie Boże, bądź uwielbiony. Nie mamy najmniejszej ochoty, aby Ci za to dziękować, ale przyjmij nasze dziękczynienie, niezależnie od emocji, które w nas teraz są …”. „O tak – dołącza Zbyszek z przekąsem wypowiadając kolejne słowa – Bądź uwielbiony, mimo że wcale nie chce nam się tak modlić! Dziękujemy, chociaż wydaje się, że nie ma za co… Ufamy, że Ty we wszystkim z nami jesteś i we wszystkim prowadzisz nas dla naszego dobra”.

Umacniamy się w wierze w Boże prowadzenie mimo zewnętrznych okoliczności, które mogłyby temu przeczyć. Cieszymy się, że przełamaliśmy się w środku i weszliśmy w ten poranek z modlitwą dziękczynienia. A po paru minutach niebo zaczyna się przejaśniać…

Znikają wszystkie chmury a zapowiadane słońce cieszy nas do ostatnich chwil tego niezapomnianego dnia. Półtorej godziny podróży wzdłuż jeziora z górami w tle jest jak małżeńska randka, zwłaszcza że Antoś z tyłu smacznie i długo śpi. Docieramy do malowniczego Malcesine, gdzie bez problemu znajdujemy parking w najlepszym możliwym miejscu – tuż przy placu zabaw i kościele, do którego zdążamy (tym razem bez problemów) na wieczorną Mszę😉 Bardzo szybko znajdujemy też wszystkie dokumenty potwierdzające pełne ubezpieczenia auta, (choć i tak przy odbiorze okaże się, że rysy i wgniecenia już tam wcześniej były;-))

Ten dzień przyniósł nam kolejną refleksję – modlitwa uwielbienia i dziękczynienie Bogu w każdej sytuacji są w stanie zmienić nie tylko nasze myśli, emocje i postawy, ale i wszystko to, co wokół nas 🙂 Może też spróbujesz…?